Opowieści Alma Mater | Droga mleczna wciąż trwa


Od początku ciąży wiedziałam, że będę chciała karmić, ale jednocześnie z góry byłam nastawiona niemalże na porażkę. Jak ktoś pytał, czy planuję karmić piersią, odpowiadałam asekuracyjnie: „bardzo bym chciała, ale zobaczymy czy się uda”. Nie nastawiałam się, nie robiłam sobie presji, że NA PEWNO BĘDĘ, bo otaczały mnie same negatywne historie: „Miałam nagłą cesarkę, w ogóle mi nie ruszyło”, „karmiłam trzy miesiące i nic z tego dalej”, „od początku trzeba było dokarmiać, nie miałam dość pokarmu, ale w końcu przeszliśmy całkiem na mieszankę”, „walczyłam miesiąc, ale to nie miało sensu”. Jednocześnie miałam na początku zupełnie błędne wyobrażenie, nieaktualną wiedzę: „pokarmię pół roku, no, może góra rok, tak jakoś sensownie”. Niezły początek, nie?

Na szczęście trafiłam na tego bloga i kiedy poród się zbliżał, byłam już – jak sądziłam – nieźle przygotowana, ale wciąż nastawiona raczej na walkę niż na coś, co natura obmyśliła tak, że po prostu działa. Może nawet o tyle bardziej, że wiedziałam o tylu potencjalnych problemach. Z drugiej strony, wiedziałam też, gdzie szukać pomocy. No, to tylko czekać na skurcze!

Poród przebiegał inaczej, niż sobie wymarzyłam. Wody odeszły o 3 rano, skurcze słabe, kilkanaście godzin na oksytocynie. Mimo znieczulenia zewnątrzoponowego wziętego bardziej ze zmęczenia niż bólu, po 20:00 byłam już padnięta, a tu każą przeć. Prawie 2 godziny później Jurek był już z nami, 4 kilo chłopa. „Skóra do skóry”, cieszymy się sobą, poznajemy. Szycie, znieczulenie miejscowe nie zadziałało, ale nieważne, najważniejsze, że w końcu jest z nami. Położna pomaga mi przystawić maleństwo na leżąco, bo nie jestem w stanie się ruszyć z tego bólu i zmęczenia. Pamiętam, że powiedziałam: „Ja nawet nie wiem, czy on coś je”. Popatrzyła na nas i odpowiedziała z uśmiechem: „Je, proszę zobaczyć, ma nawet mleczko na buzi”. JA KARMIĘ!

Dochodzi północ, czas jechać na salę. Padam. Proponują zabranie małego na noworodki, żebym odespała poród i poprzednią noc (spałam godzinę). „Ale wtedy dostanie przecież mieszankę? Ja nie chcę, żeby dostał mieszankę!”. Tylko że bez pomocy nie byłam w stanie nawet usiąść czy wstać, a co dopiero zająć się dzieckiem… Niech idzie. Parę porcji mleka modyfikowanego to chyba (?) nie wyrok.

Wrócił do mnie rano, ale „akurat przed chwilą jadł”, więc po prostu patrzyłam, jak śpi przez jakieś dwie godziny. Aż przyszedł pediatra i powiedział, że mały musi wrócić na oddział, pod kroplówkę. Co najmniej 24 h, może dłużej. I rozpacz: a co z karmieniem? Teoretycznie mogłabym siedzieć przy nim na taborecie, mogłam go dostać do karmienia takiego zaplątanego w kable, ale przez komplikacje nie mogłam siedzieć, tylko leżeć albo (bardzo krótko) stać. Przejęte pielęgniarki noworodkowe przytargały mi na środek oddziału taki wielki ciężki fotel, na którym próbowałam karmić mojego okablowanego Jureczka jakoś półleżąco. Nie szło. Butelka.

Wiedziałam już, że uratować mnie może tylko laktator, ale nie zagłębiłam się wcześniej w ten temat. Poprosiłam o radę – jaki kupić, na co zwracać uwagę? – a usłyszałam „zaraz ktoś do pani przyjdzie z laktatorem i pokaże co i jak”. Wow, nawet nie wiedziałam, że mają na oddziale takie do pożyczenia! Faktycznie niedługo przyjechał do mnie laktator i położna z instruktażem. Będę karmić! Jak nie piersią, to chociaż dobrym mlekiem.

Rzeczywistość nie była tak różowa – pół godziny, dwa mililitry. „Proszę się nie zniechęcać, nawet najlepszy laktator nie równa się z buzią dziecka, ten pokarm tam jest. Może być tak, że laktator nic nie wyciągnie, a dziecko się naje”. No okej, ale dziecka przy mnie nie ma… „Proszę próbować kilka razy dziennie”. Duma z pierwszych 5 ml. Potem 10. Znowu próby przystawienia półleżąco na fotelu, nic z tego. 30 ml! Wciąż jednak głównie mleko modyfikowane, a ja płaczę przy każdym takim karmieniu. Fed is best my ass, daję małemu chemię i płaczę nad moimi przeciwciałami, białkami, hormonami i całym tym matczynym dobrem.

Czwarta doba, mały wraca do mnie na stałe. Lekarz po porodzie zabronił przyjmować pozycję siedzącą przez dwa tygodnie, ale jak zacisnę zęby, to usiedzę nawet z pół godziny, zanim ból mnie całkiem wyłączy. W międzyczasie dostałam kolejną lekcję laktatora, poprawiłyśmy z położną technikę, leci aż miło, butla zapełnia się w zawrotnym tempie. Czas na naukę właściwego karmienia – wszyscy mają dla mnie czas, chcą pomóc. Prawie godzina przykładania, zmian pozycji, prawa-lewa, mały nie chce ssać. Płaskie brodawki, nie umie złapać, frustruje się, płacze, więc mleko modyfikowane. Położna doradza kapturki, kupujemy, pokazuje co i jak. O matko, ja karmię! Jurek najedzony, Jurek szczęśliwy, matka płacze ze wzruszenia.

Łącznie spędzamy w szpitalu prawie tydzień. Karmię. Raz tylko jeszcze mały dostał mieszankę – poszłam nad ranem spanikowana na noworodki, mały płacze, nie umiem nic poradzić. „Zajmiemy się nim dobrze, proszę nie płakać”. Przekonują, żebym się zdrzemnęła – że nie ma sensu zarwać resztę nocy, Jurek będzie potrzebował jutro silnej mamy. Zostawiam butelkę z pokarmem spokojna. Brakło.

Żal i wyrzuty sumienia – mogłam odciągnąć więcej, mogłam go nie zostawiać, choć faktycznie nie zmrużyłabym wtedy oka, bo wymagał stałego nadzoru, mogłam… A tak już dobrze nam szło, była doba bez mleka modyfikowanego. Nieważne. Karmimy się. Jest dobrze.

Wychodząc, biorę ze szpitala jedną butelkę mieszanki, tę, którą już miałam od paru dni na sali, z „czasów butelki”. Jeszcze tego samego dnia, już w domu, w nocy, wpadam w panikę. Mały płacze, nie chce jeść, obwiniam swoje mleko (a konkretnie burgera z jalapeño zjedzonego w imię #karmięjemwszystko i #odbijamsobieszpitalnejedzenie; niesłusznie, pewnie po prostu małego coś bolało albo nie był odbity) i butla idzie w ruch. A co, jak za 3 h będzie tak samo? Mąż jedzie na nocne zakupy. Gdzie po 23:00 kupić mleko dla dziecka? Wraca z jakimś pudełkiem. Jak coś, w domu są butelki i smoczki z paczek reklamowych…

Ta moja panika w siódmej dobie – po kilku dniach ładnego karmienia – to ostatnie mleko modyfikowane w życiu Jurka. Od tego momentu idzie nam pięknie, przyrosty rekordowe. Przez dwa tygodnie brodawki bolą jak cholera, raz jedna od samego dotknięcia pękła do krwi. Smaruję ciągle lanoliną, pod koniec pierwszej tubki kupuję drugą… Leży do dziś nieruszona, nagle przeszło. I wszystko byłoby świetnie, gdyby nie te nakładki – wyparzanie w środku nocy, noszenie ich wszędzie, kombinowanie, jak w centrum handlowym braknie mi ręki i jedna spadnie na ziemię. Albo obie. Czasem próbuję bez nich i idzie super; czasem mały szybko się buntuje i się poddaję. Trwa to ponad trzy miesiące, dużo za długo. W końcu podejmuję decyzję – basta! Po prostu je odstawiam. Nie zawsze jest idealnie – czasem syn je krótko i zaraz znowu jest głodny – ale zawsze jest BEZ nakładek. Mały je coraz sprawniej.

Było różnie. Był nawał, choć bez zapalenia. Ciężkie noce, bo w każdej pozycji bolało tak, że nie mogłam zasnąć. Był stres, że może przekarmiam („co pani opowiada, ładnie przybiera, piersią się praktycznie nie da przekarmić”), były różne inne irracjonalne lęki. Ale w gruncie rzeczy… Jak już przetrwaliśmy szpital, było łatwiej, niż myślałam. To było NATURALNE – ja go jakoś przystawiałam, a Jurek jakoś jadł. Nawet jeśli pozycja była nieoptymalna. Nawet jeśli nie potrafiłam go odbić. Nawet mimo nakładek. Serio. To w gruncie rzeczy było łatwe. Pierś, dziecko, mleko – najbardziej zgrany tercet na świecie. Ja i moja intuicja… A czasem ja i moje wsparcie. Mąż, blog, CDL.

Karmimy się już 8 miesięcy, z czego 6 wyłącznego – tak to nazywam – karmienia piersią. Tak, wiem, to nigdy nie będzie dziecko wyłącznie na piersi. Ale wiedziałam, że żadna siła nie przekona mnie do „daj polizać jabłuszko” – pod tym względem te sześć miesięcy było święte. Teraz w planach jeszcze co najmniej kilkanaście miesięcy – ale już nie nastawiam się na walkę. Karmienie to po prostu obustronna radość i tego się będziemy trzymać.

I tylko do dziś nie potrafię stwierdzić, czy w szpitalu mieliśmy super wsparcie – bo cała pomoc, życzliwość, poświęcony czas, laktator itd. Czy wręcz przeciwnie, bo o tę pomoc to musiałam mimo wszystko prosić, bo jednak zaczęto od mleka modyfikowanego, zamiast naciskać na karmienie piersią od pierwszych chwil mimo trudności. Może trzeba było zostawić małego ze mną i kazać dzwonić (dostałam pilota do wzywania pomocy) nawet z najdrobniejszą potrzebą? Nie wiem. Świat w sumie nie jest czarno-biały. Dało się lepiej, dało się gorzej. Nie myślę już o tym. Początków nie zmienimy – teraz najważniejsze jest, że nasza droga mleczna wciąż trwa, a każde karmienie to niesamowite przeżycie.

Kaja

korekta: AD VERBA

 

Hafija

Nazywam się Agata. Hafija.pl to najlepszy mainstreamowy blog o karmieniu piersią.

5 komentarzy

  • Marzena
    22 stycznia 2019 at 08:44

    Nacisk na karmienie piersią jest straszny , nie dziwie się ze potem kobiety maja depresje …

  • Gaga
    6 października 2018 at 15:05

    Walka z karmieniem to jak walka o wszystko, u nas również nie było kolorowo. Ból piersi, wklęsłe brodawki, krwawiące brodawki, nieprzespane noce, noce pełne karmień, stany zapalne, nakładki, okłady -wymieniać można jeszcze dłużej. Mm stało w szafce ale przechodziłam obok niego obojętnie, było bo było na wszelki wypadek jakby któregoś dnia człowiek się poddał. Ale matka jest chyba w stanie znieść dużo o jeszcze więcej kiedy chce przekazać od siebie to co najlepsze. Wszystkim życzę wytrwałości. Chcieć to móc ?

  • Magda
    22 września 2018 at 19:03

    Przy pierwszym dziecku niestety mi się nie udało, karmienie mnie przerosło fizycznie i psychicznie. Miałam z tego powodu wyrzuty. Dlatego też będąc w ciąży z drugim dzieckiem, postanowiłam że będę karmić choćby nie wiem co. I udało się. Mimo że to był drugi poród przez cc i mimo wielu chwil zwątpienia czy dobrze robię. Udało się, ale też dzięki temu że byłam ciut mądrzejsza i bardziej asertywna. Nie dalam sobie wcisnąć kitu w szpitalu, że po cc się nie uda, że mam jak taką brodawkę to nie złapie, że muszę kupić kapturki itd. I tak nam się udaje już prawie 2 lata mimo że „przecież już pokarm nie ma żadnej wartości, że po co ci to, że za długo, że do kiedy zamierzasz karmić? Aż pójdzie do szkoły?”

  • asia
    20 sierpnia 2018 at 20:33

    Ty w szpitalu na pomoc mogłaś liczyć, u mnie było średnio – może jedna pielęgniarka była naprawdę super wspierająca i mająca aktualną wiedzę na temat karmienia (a nie pierdoły sprzed 30 lat). ja urodziłam syna przez CC (wody odeszły w środku nocy, po 12 godzinach praktycznie zero postępu porodu, lekarz zadecydował, że tniemy) i zobaczyłam go dopiero na 2 dzień 🙁 Jak tylko zaczęłam chodzić, zaczęłam go przystawiać. Pielęgniarki mi go tylko przynosiły, żadna nie powiedziała, jak go przystawić, jaką pozycję przyjąć.Jedna wręcz stwierdziła, że nie poleci. W tym temacie mogłam liczyć na mamę, zaparłam się i w 2 dobie po porodzie coś tam zaczęło się dziać. Podczas pobytu w szpitalu dostawał mm. Na 3 dzień wypisali nas do domu, ja w 4 dniu dostałam nawału, też miałam płaskie brodawki, mały nie chciał ssać – kupiliśmy nakładki. Odciągałam mleko, przystawiałam, jak nie dopił, dostawał to co odciągnęłam. I te nakładki mi bardzo dużo pomogły. Tak chyba walczyliśmy tydzień – potem była próba bez nakładek – udało się 😀 i tak już 5 miesięcy jesteśmy bez mm i bez nakładek. Gdyby nie moje zaparcie (chociaż miałam chwile zwątpienia), to dzięki gadaniu pielęgniarek pewnie bym się poddała. Nie miałam żądnego kryzysu, mały pije cały czas i ani myśli przestać.

  • Marta
    20 sierpnia 2018 at 20:18

    Historia bardzo podobna do mojej…z tym, że zakończenie inne. Chyba mi się nie udało, poddałam się. Córka ma 5 tygodni. Nie potrafiłam dalej walczyć, brakuje mi wsparcia. Pokarmu mam bardzo mało a mała je coraz więcej. Ogromne wyrzuty sumienia , depresja, żal. Parę dni temu podjęłam decyzję, że kończę ta walkę, wywieszam białą flagę, ale wyrzuty sumienia są ogromne.

Comments are closed here.